Długo się zbierałam do napisania pierwszego wpisu. Jakoś tak chce i trochę nie chcę. Chcę się tym podzielić z nadzieją, że może komuś będzie łatwiej jak poczuje, że jest więcej takich osób, a trochę nie chcę tego robić bo sama nie wiem czy jestem na tyle silna, żeby dać sobie radę z negatywnymi opiniami itd. Ale życie z depresją NIE JEST skazane tylko na smutek i leżenie w łóżku. Bo generalnie każdy przeżywa różne emocje i to jest okey. Zdecydowanie łatwiej jest mi przejść z radości w smutek czy złość, niż w drugą stronę. Tak trochę jakbym wpadła w dziurę z której nie mogę się potem wydostać. Czuję się jakby depresja była moim magnesem na takie emocje jak złość, smutek i ooooo matko, ostatnio mnie to dopadło jak niechciana biegunka.
Serio, bo trochę się tak czułam. Było mi źle, gdzieś tam w środku bolało, wyrzucałam z siebie głównie to co złe z przerwami na jakieś w miarę normalne funkcjonowanie. Po prostu opanowało mnie uczucie beznadziejności (dzięki ci losie za tego mojego męża, że on jeszcze to znosi). To jest taki stan, że ma się ochotę rzucić wszystko, krzyczeć do świata, że
“to nie ma sensu, to się nie uda, jestem jedną wielką porażką i po co mam się starać skoro i tak mi nie wychodzi.”
Taka trochę dobrze znana wszystkim #dramaqueen. Odwiedza mnie od czasu do czasu, czasem rzadziej czasem częściej, ale raczej nie mam szans się jej pozbyć. Wiecie, tak bywa, bunt dwulatka na pokładzie, problemy ze zrzuceniem wagi, migrena, zastój w sklepie, wizje kolejnych faktur do zapłacenia, pracuje a praktycznie nic z tego nie mam – it is too much! A ta sfera zawodowa ostatnio jest trochę moją kulą u nogi. Przytłacza mnie to bo chcę, staram się a ciągle jakoś nie wychodzi. Jak ostatnia deska ratunku to są miłe słowa od osób, które mi zaufały i kupiły moje poncza. Taka iskierka co się tam gdzieś tli i nie gaśnie, podtrzymuje tą nadzieję, żeby walczyć, że jeszcze kiedyś ktoś też doceni, że to co robię robię dobrze, że może jednak uda się z tego jakoś utrzymać, że nie będę musiała się z tym żegnać. No zobaczymy.
Pewność siebie kiedy chorujesz na depresję jest jak domek z kart – wystarczy delikatne szturchnięcie i wszystko się wali i wraca #dramaqueen buczeć, że wszystko jest beznadziejne. Moje życie to jeden wielki rollercoaster emocji i to często wyolbrzymionych. Marzy mi się “normalność”, wiem że to nigdy się nie spełni, ale dzięki terapiom które mam już za sobą i tym, które pewnie mnie jeszcze czekają, umiem sobie lepiej lub gorzej radzić z takimi, jak to się mówi profesjonalnie: epizodami. No i bez wsparcia tych najbliższych to byłoby nie możliwe. Dlatego też zawsze będę zachęcać każdego, kto czuje, że nie radzi sobie z emocjami, w różnych sytuacjach w życiu, by nie bał się pójść po pomoc. Depresja to choroba, taka jak np. cukrzyca – to można leczyć (nie tylko farmakologicznie).
O wiele łatwiej było przed narodzinami Dzika. Serio myślałam, że mam to za sobą. Miałam dużo czasu na tzw. selfcare, miałam czas się wyspać, poćwiczyć, wyjść ze znajomymi, poobijać na kanapie. No także tego… po prostu miałam czas zadbać o siebie dzięki czemu o wiele lepiej radziłam sobie ze stresem i emocjami. Macierzyństwo okazało się tak cholernie trudne, że nie wiem jakim cudem przetrwaliśmy ostatnie dwa lata a jeszcze do tego wymyśliłam sobie rozkręcanie biznesu – no i masz babo placek. Stres mnie zżera, lęk mnie blokuje, zmęczenie spowalnia a to wszystko stanowczo zbyt często odreagowuje złością. I każdy dzień to walka o jakieś w miarę normalne funkcjonowanie, o bycie matką która jest wyrozumiała i opanowana, o bycie żoną od której nie chce się uciekać, o bycie siostrą/koleżanką która nie zawodzi – niestety często przegrywam ze swoimi wewnętrznymi demonami i ciągle szukam sposobu jak je ogarnąć.
Staram się panować nad sobą, więcej uśmiechać, ale to bardzo trudne i męczące. Od lat każdy mój dzień to walka i to nie jest tak, że ja się żalę albo chcę współczucia. Neee za długo już z tym żyję, w pewnym sensie się z tym pogodziłam. Chcę pokazać, że hasła w stylu “weź się w garść, idź na rower, weź się za siebie, wystarczy trochę konsekwencji w działaniu” i wiele innych za cholerę nie są pomocne. Bo ja mogę przez np. tydzień trzymać dietę, ćwiczyć i funkcjonować w miarę normalnie – ktoś mógłby to mylnie zinterpretować jako ozdrowienie (lub co gorsze jako koniec lenistwa) – a potem pojawia się ERROR i już nie jestem sobą. Nie mam siły, jestem non stop śpiąca, co chwilę mi coś nie wychodzi, zajadam stres, unikam ludzi, nasilają się lęki i wszystko zaczyna się od nowa. To temat rzeka, ale tak na początek chciałam pokazać, że każdy może zmagać się z takimi problemami .
A TY jeśli czujesz podobnie, nie wstydź się poprosić o pomoc, warto o siebie walczyć.